niedziela, 28 czerwca 2009

Kiekrz


Dojechać rowerem z Poznania nad jezioro Kierskie jest dość łatwo. Licząc od parku Cytadela to niecałe 20 kilometrów. Jadąc z Poznania do Kiekrza mija się kilka ciekawych miejsc, a całą droga obfituje w jeziora, strumyki, górki i ...komary.

Trasa zaczyna się na Sałaczu, a konkretnie w najładniejszym moim zdaniem parku w Poznaniu, czyli w parku Sołackim.





Dalej, jedzie się w pobliżu obiektów Olimpii w stronę jeziora Rusałka. Mam co do Rusałki mieszane uczucia. Z jednej strony nie darzę tego miejsca sympatią, bo kojarzy mi się z grzmotami peruwiańskimi w błyszczących dresach, którzy wrzucili mi aparat do wody, razem zresztą ze mną, ale też z wielogodzinnym bieganiem i ogromnym wysiłkiem, bólem mięśni, potem i krystalizującej się na mojej twarzy szczypiącej soli. Poza tym po ścieżce wokół Rusałki, ludzie jeżdżą konno. To skutkuje tym, że jak się jedzie bardzo szybko rowerem w półmroku to można wyłapać na przednie koło końskiego "placka". Muszę przyznać, że nie jest to fajne uczucie :P. Z tej pozytywnej strony to mam z tego miejsca bardzo dużo miłych wspomnień. Głównie związanych z fotografią, takich jak czatowanie co ranek w sitowiu i polowanie na zimorodka (strasznie uparte stworzenie), czy podpuszczanie mrówek tak, żeby chodziły zgodnie z pomysłem na zdjęcie. Niby takie głupoty, jednak tak pochłaniały myśli, że problemy i stres życia codziennego znikał już po paru chwilach. Dodatkowo, wczesnoporonne przesiadywanie w chaszczach nad jeziorem, pozwala poznać naprawdę fantastycznych ludzi, zazwyczaj starych rybaków, którzy często przeżyli niezwykłe życie i są w stanie sprowadzić Cię na ziemie w kilku zdaniach. Warto było z nimi rozmawiać i czasem posłuchać.



Z Cytadeli do pomostu na Rusałce jest około siedem kilometrów. W dalszej drodze należy kierować się w kierunku Strzeszynka. Droga prowadzi mniej więcej takimi ścieżkami.



Warto zaopatrzyć się w okulary, nie wiem dlaczego, ale o tej porze fruwa, pełno czegoś takiego małego, czarnego i brzydkiego.



Z nad Rusałki do Strzeszynka jest prawie 7 kilometrów. To sporo i jazda jest trochę nudna, szczególnie, gdy jechało się tamtędy wiele razy. Zastanawiałem się, czy jestem w stanie zrobić sobie zdjęcie jadąc na rowerze. Odpowiedź brzmi - nie jestem w stanie zrobić sobie zdjęcia jadąc na rowerze ;)



Jezioro w Strzeszynku mimo tego, że jest małe to ma swój urok, a plaże i restauracje jak na tak małe jezioro, są naprawdę fajne.







A teraz zagadka! Co na plaży w Strzeszynku robi facet z dzieckiem, żoną i z ...DVD?



Strzeszynek to był przedostatni przystanek przed Kiekrzem. Droga ze Strzeszynka do Kiekrza jest fajna, bo wysypana drobnymi białymi kamieniami, czyli czymś po czym jeździ mi się wybitnie dobrze.



Przed Kiekrzem jest przejazd kolejowy. Obok jest pole chwastów, przy odrobinie wyobraźni Prowansja jak się patrzy. Chwilę później na słuchawkach Streitenfeld ;)





Dojechałem nad jezioro w Kiekrzu, jak widać na zdjęciu jest dość duże. Przebywanie nad jeziorem w jednym miejscu okazało się praktycznie niemożliwe. Roje komarów nacierały z każdej strony, więc odpuściłem sobie podziwianie widoków i pojechałem dalej.



Wzdłuż jeziora prowadzi asfaltowa ścieżka, która co chwilę zahacza o plażę oraz budki z lodami i ...kebabem.



Nie bardzo chciało mi się zatrzymywać na którejś z tych plaż z uwagi na komary, jednak na jednej warto było się zatrzymać.



Jadąc do końca tą ścieżką wyjeżdża się na Dąbrowskiego, co było, przynajmniej dla mnie sporym zaskoczeniem.

Reasumując, warto psiknąć się czymś na komary i wybrać się w trasę Poznań - Kiekrz. To zaledwie 20 kilometrów, czyli akurat na popołudnie, a można zobaczyć wiele ciekawych miejsc.

Koniecznie na rowerze.




środa, 24 czerwca 2009

Duke Ellington & John Coltrane - In a Sentimental Mood

Są takie utwory, które usłyszy się, gdzieś przypadkiem i momentalnie przechodzą Cię ciarki po plecach. Po czasie, ciągle pamiętasz tą melodię i sytuację w jakiej ją usłyszałeś. Maria Peszek powiedziałaby może, że jarzą się i parzą jak druciki z miedzi. Zapadają w pamięci na zawsze i gdy tylko sobie przypomnisz melodię czy motyw z tego utworu to przypomina Ci się cała, często miła sytuacja. To działa trochę tak jak tłumaczą szamani od NLP - pokaż komuś świąteczną ciężarówkę Coca-Coli, a z pewnością się uśmiechnie. Nie możną mieć na własność szczęścia, więc dobrze, że są chociaż wspomnienia i utwory z którymi się kojarzą. Abstrahując już od wspomnień, "In a Sentimental Moods" Duka Ellingtona i Johna Coltrane jest po prostu genialny. Ten utwór usłyszałem ponad cztery lata temu w mojej ulubionej kawiarni Behemot w Poznaniu, urzekł mnie momentalnie. Żałowałem przez długi czas, że nie zapytałem wtedy o wykonawcę. Potem, usłyszałem "In a Sentimental Moods" w taksówce, wracając późno w nocy, po wejściu do mieszkania, szukałem tego kawałka prawie do rana, opisując na forach, melodię i wymieniając instrumenty, niestety bez skutku. Jakiś czas temu, stojąc w kolejce do kibelka w Dragonie poznałem Joannę, pogadaliśmy chwilę o muzyce, która właśnie leciała i poszliśmy załatwić sprawy, w kontekście których staliśmy. Po jakimś czasie ponownie spotkałem Joannę, znowu w Dragonie. Pograliśmy w piłkarzyki i zaczęliśmy rozmawiać - tylko o muzyce. Przez kolejne kilka "dragonowych wieczorów" spotykałem Joannę, która ciągle mi wypominała, że nie znam John Coltrane. Bez przerwy namawiała "Posłuchaj Johna Coltrane - jest genialny" Przestałem chodzić do Dragona i wszystkie te rozmowy i John Coltrane poszły w niepamięć. W niedzielne południe zazwyczaj słuchał audycji "Siesta - Muzyka Świata" prowadzonej przez Marcina Kydryńskiego w radiowej Trójce i właśnie podczas tej audycji w przerywniku była reklama Polityki z płytą Johna Coltrane. Pomyślałem wtedy "Aaaa, Coltrane!" i poleciałem po Politykę. Sam sposób grania Johna Coltrane na saksofonie wydał mi się znajomy. Poszukałem trochę na necie i przypadkiem trafiłem właśnie na recenzję płyty Duke Ellington & John Coltrane, klikałem w próbki utworów, aż w końcu trafiłem na pierwszy utwór z tej płyty. Boskie 4 minuty i 14'scie sekund "In a Sentimental Moods"


"In a Sentimental Moods" To dla mnie kwintesencja jazz'u. Prosty, przewodni motyw Duka Ellingtona otaczany i rozbudowywany przez Johna Coltran'a. Sama melodia, wyznaczona prostym, fortepianowym tematem Ellingtona, trochę tak od niechcenia, ale zaczepna i mająca coś takiego wyjątkowego, synchronizującego się z rytmem organizmu. Coś, co powoduje, ze wyobrażasz sobie w myślach koncert i czujesz tą melodię tak prostą i tak genialną.


Już jest za późno, żeby usłyszeć Duke Ellingtona i Johna Coltrane wykonujących na żywo "In a Sentimental Moods" - pomimo tego dopiszę ich koncert do swojej krótkiej listy marzeń.

Panie i panowie, czapki z głów - Duke Ellington & John Coltrane - In a Sentimental Mood

http://w151.wrzuta.pl/audio/0fmgbh9rrSR/duke_ellington_john_coltrane_-_in_a_sentimental_mood

Bilard i piłkarzyki

Już był czas najwyższy, żeby zagrać w bilarda. Witoldo po przejechaniu Europy wzdłuż i wszerz, wreszcie pojawił się w Poznaniu, więc była okazja, żeby spotkać się w klasycznym składzie na partii bilarda. Z Witoldem nie tylko pracowałem w niezwykle nudnym projekcie telekomunikacyjnym, ale też mieszkałem w jednym z najokropniejszych miejsc w Poznaniu, czyli na ulicy Rybaki. Klasycznie spóźniłem się razem z Tomkiem na umówioną godzinę. Do czasu naszego przybycia, Michał i Witoldo rozegrali już kilka partii, co mogło sugerować ich dobrą formę. Tego dnia fizycznie i psychicznie byłem wydymany, co skutkowało tym, że co chwilę łapałem się na tym, że wpatruje się w jeden punkt i myślę ...sam nie wiem o czym.

Chwyciłem kij i podszedłem do stołu, miałem wybitną ochotę, żeby w coś przypierdo... przyłożyć. Rozbijanie bil świetnie się do tego nadawało.



Z Tomkiem reprezentujemy podobny poziom, dlatego przynajmniej dla nas gra była zacięta. Potem przyszła kolej na Witoldo, jak widać gra ze mną bardzo go cieszyła



Poskładał mnie w kilka minut. Kolejna gra i kolejna porażka - tym razem zniszczył mnie Michał.



Tomek, bo spędzeniu roku na fotografii, przestawiał mi coś nieustanie w aparacie i robił foty na prawo i lewo.



Ta fioletowa bila na samym szczycie trójkąta od kilku spotkań, nazywana jest pieszczotliwie - adwentową. I tutaj nowość, bo Tomek wyczaił, że to nie adwentowa, tylko wielkopostna.



Dłoń, kij i bile.



Zmęczony człowiek i Michał



Końcówka kija i biała bila. Z tyłu widać sukno stołu (wiem, że to oczywiste, co przedstawia zdjęcie, ale niezwykle śmieszy mnie, gdy ktoś opisuje to co jest na zdjęciu. To trochę tak, jak pokazywać napisy w teledysku czy filmie, zakładając, ze widz nie rozkmini o co chodzi, więc jeśli uważasz, że to wybitny nietakt, prostactwo i bzdura to chętnie przybiję Ci piątkę ;) ).




Po zakończeniu gry, Witoldo powiedział, że musi spadać do Muchos Patatos na kurs salsy, Michał dostał dyspensę do 24'tej od żony, więc również wybraliśmy się do Muchos Patatos, zobaczyć jak Witoldo śmiga po parkiecie. Staram się unikać takich miejsc jak Muchos Patatos czy Cuba Libre bo drażnią mnie przychodzące tam młotki w białych sweterkach, którzy jako dobrą zabawę rozumieją podrywanie lasek. W ten dzień było jednak w tym względzie spokojnie. Podoba mi się salsa, jest prosta i właściwie wystarczy nauczyć się kilku kroków, reszta przychodzi razem z muzyką. Witoldo czarował na parkiecie. Zaraz przy wejściu do Muchos Patatos stoi stół do piłkarzyków, czyli gry, która pomimo swej bezsensownej idei, gram z pasją - codziennie.

Zagraliśmy dwanaście razy, były emocje, krzyki, rywalizacja, kłótnie w zespołach i teksty w stylu "Musimy się wziąć w garść", "Nie możemy przegrać", "Do boju Polsko..." - świetnie!

Muchos Patatos - świetne miejsce tzn. świetny stół. ;)

niedziela, 14 czerwca 2009

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Kajaki


Piątek.

Spływ kajakowy rzeką Dobrzycą rozpoczął się teoretycznie w piątek wieczorem. Zaraz po pracy pojechaliśmy do Szwecji. Niestety nie do tej od IKEA i Volvo, tylko do małej Szwecji, kilkanaście kilometrów za Wałczem. Przez Szwecję przepływa rzeka Dobrzyca. W Szwecji można się zatrzymać przy Białej Kładce. Do zatrzymania się przy niej zachęca taki oto baner.



W 'ośrodku' Przy Białej Kładce można wypożyczyć kajak, zjeść śniadanie, obiad i przespać się zaadoptowanej na potrzeby turystów oborze. Warunki są nawet przyzwoite. Jest prysznic, kominek i kilka miejsc na ognisko. Wygląda to mniej więcej tak:









Do Szwecji dotarliśmy około godziny 22'giej. Rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy słuchać opowieści Falara. Po dłuższej chwili, wszyscy patrzyli po sobie w oczekiwaniu, aż ktoś się w końcu wyrwie i powie, że jest głodny. Byłem w towarzystwie najmłodszy, więc mi przypadło dymanie do najbliższego sklepu po zakupy. Niestety w Szwecji nie ma 24'ro godzinnych sklepów. Najbliższy otwarty sklep był w Ostrowcu. Sklep w Ostrowcu, chociaż bardzo mały, zaskoczył mnie pod wieloma względami. O cokolwiek nie spytałem, to pani zawsze miała, wyciągając zamawiany towar spod lady. Zrobiłem zakupy i wróciłem do Szwecji. Bardzo miło wspominam ten wieczór. Impreza przy ognisku trwała prawie do piątej rano. Za rzeką Dobrzycą odbywała się konkurencyjna impreza w mocno damskim składzie. Były nawet głosy, żeby zapakować Falara do kajaka i wysłać na przeszpiegi. Poszliśmy spać grubo po 5'tej rano.

Sobota.

Rano poszedłem się 'przewietrzyć'. Obok miejsca, gdzie spaliśmy była psia buda. Wyszedł z niej mały kundelek przytwierdzony do budy metrowym łańcuchem. Trzeba być skończoną świnią, żeby skazać psa na takie bytowanie. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Patrzył na mnie z takim wyrzutem i nadzieją... Chciałem odczepić ten łańcuch i przejść się trochę z tym psem. Wtedy, wyczaił mnie gospodarz, który dość dosłownie określił, co o tym spacerze myśli. Bezradność to uczucie, które mnie szczególnie boli. Nic nie mogłem zrobić, ale wiedziałem, że to był mój pierwszy i ostatnie raz, kiedy zatrzymałem się Przy Białej Kładce.

W okolicach 9'tej przyjechała pozostała cześć ekipy, z którą miałem pokonać kilkanaście kilometrów rzeką Dobrzycą. W oczekiwaniu na transport, nawadnialiśmy nasze organizmy izotonicznymi płynami, bogatymi w witaminę C.





Człowiek organizujący spływ, wiózł nas przez prawie godzinę na miejsce startu spływu. Co ciekawe, pomimo fatalnego pod względem pogody tygodnia, akurat w sobotę świeciło słońce i było dość ciepło.



- Wodowanie



Trasa spływu była naprawdę ciężka, co chwilę napotykało się na miejsca, gdzie trzeba było wysiąść z kajaka i przetaszczyć go przez zwalony konar lub mieliznę. Płynąłem z Piotrem na końcu stawki.



- Fuszer i Marcin



- Niezniszczalny Falar i jego wierne rekwizyty + Marek



- Bartłomiej, w szczerym ujęciu



- Katarzyna i Przemo, który jeszcze nie wie, że dostanie za chwile z wiosła.



- Momentami, było naprawdę mało komfortowo.



- Ale i malowniczo.



Wsiadając do kajaka dostaliśmy tzn. "śniadanie do kajaka". Taki zestaw to zazwyczaj bułka, baton i owoc. I właśnie ta bułka miała tego dnia odegrać kluczową rolę. Po niecałej godzinie drogi, zabrałem się do konsumpcji wspomnianej wyżej bułki. Było w niej coś złośliwego. Po kolejnej godzinie spływu, zaczęło mi brakować sił, Piotr przestał się odzywać i wyglądał delikatnie mówiąc ...niewyjściowo. Dramat rozpoczął się, kiedy przenosiliśmy kajak brzegiem rzeki, aby ominąć tarasując dalszy spływ konar. Piotr poleciał, gdzieś do lasu, a ja rozglądałem się po okolicy, szukając przejawów cywilizacji.

- Czas spadać z tej dziczy.



Piotr w końcu powiedział, że źle się czuje i potrzebuje chwili odpoczynku, spojrzałem na niego - był cały blady. Machałem więc tymi wiosłami, jak tylko potrafię, byle dotrzeć do pierwszego punktu zatrzymania zlokalizowanego w Golcach. W pewnym momencie poczułem rewolucje w żołądku. Wiedzieliśmy już, że to przez bułkę i że się ostro zatruliśmy.

Wsiadłem do kajaka i próbowaliśmy płynąć dalej. Nie pamiętam już, kiedy czułem się tak okropnie jak wtedy. Każdy wysiłek, odepchnięcie wiosłem od brzegu, czy przepłynięcie przez konar, kończyło się tym, że przez ciało przechodziła fala ciepła, powodując niewiarygodny ból w głowie i mroczki w oczach. Płynęliśmy ostatkiem sił. Piotr poczuł się trochę lepiej i w magiczny sposób dopłynęliśmy do opuszczonego hotelu Trzcibór, miejsca, gdzie ktoś mógłby nas zabrać z trasy. Kolejnym problemem okazał się telefon, którego bateria, na skutek ciągłego łapania zasięgu rozładowała się momentalnie. Udało nam się zadzwonić tylko raz i powiedzieć, gdzie mniej więcej jesteśmy. Dowiedzieliśmy się również, że gastryczne problemy dopadły nie tylko nas. Wyciągnęliśmy kajak na parking przed Trzciborem.



Po czym padliśmy na ziemię, zmęczeni, trzęsąc się z zimna. Po godzinie nieruchomej egzystencji, zaczęliśmy kombinować w jaki sposób wydostać się z tej głuszy. Poszedłem do Trzcibora.



Trzcibór jest opuszczonym hotelem z ponad setką pokoi, pilnuje go stróż, który uparcie twierdził, że to jego hotel i zamierza go otworzyć w przyszłym roku. Sam Trzcibór to kompletna PRL'owska ruina, więc jeśli stróż mówił prawdę, to czeka go naprawdę dużo pracy. Opowiedziałem stróżowi o tym co się stało, na co gość mi warknął, żebym mówił głośniej, bo jest prawie głuchy. Po dłuższej chwili stróż chwycił o co mi chodzi, ale na pomysł, że chce przełożyć kartę SIM do jego telefonu zareagował mniej więcej tak:

"Czyś pan zgłupiał!?"

Jego nastawienie zdecydowanie zmieniło się po tym jak mu dałem dychę. Udało mi się dodzwonić i określić dokładnie, gdzie jesteśmy. Czatowaliśmy na tym parkingu prawie pięć godzin. Jak już dowiedzieliśmy się, że jedzie po nas koleś od kajaków to przytargaliśmy kajak na skraj drogi. Wyglądało to trochę tak, jakbyśmy chcieli złapać stopa z bagażem w postaci kajaka. Wzbudzaliśmy niemałą ciekawość przejeżdżających osób. Nie dziwię się temu bo sytuacja zapewne wyglądała dość komicznie.

W okolicach 19'stej przyjechał facet od kajaków, któremu nie omieszkaliśmy wygarnąć za śniadanie i trefną bułkę.

Po powrocie do Szwecji, obraz był co najmniej nieciekawy. Falar padł, tam gdzie stał, a reszta dogorywała.




Jedyne o czy myślałem po przyjeździe to ciepły śpiwór i sen. Nie zastanawiałem się długo na tym co będę robił dalej, tylko położyłem się spać. Większość ekipy wybrała wieczorną imprezę, która z czasem przerodziła się we wspólne śpiewanie szant. Zasypiałem, słysząc za okna:

Kiedy rum zaszumi w głowie
Cały świat nabiera treści
Wtedy chętniej słucha człowiek
Morskich opowieści.

Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


W okolicach północy, ktoś przypomniał sobie o mnie i usiłował namówić do wspólnego śpiewania ...targając zawiniętego w śpiwór po pokoju. Nie pamiętam, kto to był i czym motywował to co robił, byłem w suchym, błogim, ciepłym półśnie i tylko to mnie interesowało :)

Niedziela.

Nie było bata, żeby ktoś mnie zmusił do załadowania się do kajaka w ten dzień. Było mi zimno, ręce trzęsły mi się jeszcze po tym cholernym zatruciu. Po towarzystwie widać było trudy wczorajszej imprezy. Deszcz lał jak z cebra, więc ostatecznie, niedzielny spływ został odwołany.

Moda, a może nie moda na motory wśród moich znajomych rozprzestrzenia się w piorunującym tempie. W spływie brało udział około dwudziestu osób, z czego połowa przyjechała na motorach. Muszę przyznać, że jest coś fascynującego w motorach. Niecałe trzysta kilogramów wagi i moc dochodząca do stu koni mechanicznych. Do tego całą subkultura motorowa, no i te trzy sekundy do setki. Naprawdę robi wrażenie.



Cieszyłem się z tego spływu. Szkoda, że przytrafiło nam się to zatrucie. Z drugiej strony, można zadać pytanie o to, co jest fajnego w wiosłowaniu przez cały dzień, chodzeniu po pokrzywach, marznięciu w lodowatej wodzie i siłowaniu się z przewalonymi konarami?

Teraz sam nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może to swoistego rodzaju nałóg. Jeśli tak, to co ma zagłuszać?