Piątek.
Spływ kajakowy rzeką Dobrzycą rozpoczął się teoretycznie w piątek wieczorem. Zaraz po pracy pojechaliśmy do Szwecji. Niestety nie do tej od IKEA i Volvo, tylko do małej Szwecji, kilkanaście kilometrów za Wałczem. Przez Szwecję przepływa rzeka Dobrzyca. W Szwecji można się zatrzymać przy Białej Kładce. Do zatrzymania się przy niej zachęca taki oto baner.
W 'ośrodku' Przy Białej Kładce można wypożyczyć kajak, zjeść śniadanie, obiad i przespać się zaadoptowanej na potrzeby turystów oborze. Warunki są nawet przyzwoite. Jest prysznic, kominek i kilka miejsc na ognisko. Wygląda to mniej więcej tak:
Do Szwecji dotarliśmy około godziny 22'giej. Rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy słuchać opowieści Falara. Po dłuższej chwili, wszyscy patrzyli po sobie w oczekiwaniu, aż ktoś się w końcu wyrwie i powie, że jest głodny. Byłem w towarzystwie najmłodszy, więc mi przypadło dymanie do najbliższego sklepu po zakupy. Niestety w Szwecji nie ma 24'ro godzinnych sklepów. Najbliższy otwarty sklep był w Ostrowcu. Sklep w Ostrowcu, chociaż bardzo mały, zaskoczył mnie pod wieloma względami. O cokolwiek nie spytałem, to pani zawsze miała, wyciągając zamawiany towar spod lady. Zrobiłem zakupy i wróciłem do Szwecji. Bardzo miło wspominam ten wieczór. Impreza przy ognisku trwała prawie do piątej rano. Za rzeką Dobrzycą odbywała się konkurencyjna impreza w mocno damskim składzie. Były nawet głosy, żeby zapakować Falara do kajaka i wysłać na przeszpiegi. Poszliśmy spać grubo po 5'tej rano.
Sobota. Rano poszedłem się 'przewietrzyć'. Obok miejsca, gdzie spaliśmy była psia buda. Wyszedł z niej mały kundelek przytwierdzony do budy metrowym łańcuchem. Trzeba być skończoną świnią, żeby skazać psa na takie bytowanie. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Patrzył na mnie z takim wyrzutem i nadzieją... Chciałem odczepić ten łańcuch i przejść się trochę z tym psem. Wtedy, wyczaił mnie gospodarz, który dość dosłownie określił, co o tym spacerze myśli. Bezradność to uczucie, które mnie szczególnie boli. Nic nie mogłem zrobić, ale wiedziałem, że to był mój pierwszy i ostatnie raz, kiedy zatrzymałem się Przy Białej Kładce.
W okolicach 9'tej przyjechała pozostała cześć ekipy, z którą miałem pokonać kilkanaście kilometrów rzeką Dobrzycą. W oczekiwaniu na transport, nawadnialiśmy nasze organizmy izotonicznymi płynami, bogatymi w witaminę C.
Człowiek organizujący spływ, wiózł nas przez prawie godzinę na miejsce startu spływu. Co ciekawe, pomimo fatalnego pod względem pogody tygodnia, akurat w sobotę świeciło słońce i było dość ciepło.
- Wodowanie
Trasa spływu była naprawdę ciężka, co chwilę napotykało się na miejsca, gdzie trzeba było wysiąść z kajaka i przetaszczyć go przez zwalony konar lub mieliznę. Płynąłem z Piotrem na końcu stawki.
- Fuszer i Marcin
- Niezniszczalny Falar i jego wierne rekwizyty + Marek
- Bartłomiej, w szczerym ujęciu
- Katarzyna i Przemo, który jeszcze nie wie, że dostanie za chwile z wiosła.
- Momentami, było naprawdę mało komfortowo.
- Ale i malowniczo.
Wsiadając do kajaka dostaliśmy tzn. "śniadanie do kajaka". Taki zestaw to zazwyczaj bułka, baton i owoc. I właśnie ta bułka miała tego dnia odegrać kluczową rolę. Po niecałej godzinie drogi, zabrałem się do konsumpcji wspomnianej wyżej bułki. Było w niej coś złośliwego. Po kolejnej godzinie spływu, zaczęło mi brakować sił, Piotr przestał się odzywać i wyglądał delikatnie mówiąc ...niewyjściowo. Dramat rozpoczął się, kiedy przenosiliśmy kajak brzegiem rzeki, aby ominąć tarasując dalszy spływ konar. Piotr poleciał, gdzieś do lasu, a ja rozglądałem się po okolicy, szukając przejawów cywilizacji.
- Czas spadać z tej dziczy.
Piotr w końcu powiedział, że źle się czuje i potrzebuje chwili odpoczynku, spojrzałem na niego - był cały blady. Machałem więc tymi wiosłami, jak tylko potrafię, byle dotrzeć do pierwszego punktu zatrzymania zlokalizowanego w Golcach. W pewnym momencie poczułem rewolucje w żołądku. Wiedzieliśmy już, że to przez bułkę i że się ostro zatruliśmy.
Wsiadłem do kajaka i próbowaliśmy płynąć dalej. Nie pamiętam już, kiedy czułem się tak okropnie jak wtedy. Każdy wysiłek, odepchnięcie wiosłem od brzegu, czy przepłynięcie przez konar, kończyło się tym, że przez ciało przechodziła fala ciepła, powodując niewiarygodny ból w głowie i mroczki w oczach. Płynęliśmy ostatkiem sił. Piotr poczuł się trochę lepiej i w magiczny sposób dopłynęliśmy do opuszczonego hotelu Trzcibór, miejsca, gdzie ktoś mógłby nas zabrać z trasy. Kolejnym problemem okazał się telefon, którego bateria, na skutek ciągłego łapania zasięgu rozładowała się momentalnie. Udało nam się zadzwonić tylko raz i powiedzieć, gdzie mniej więcej jesteśmy. Dowiedzieliśmy się również, że gastryczne problemy dopadły nie tylko nas. Wyciągnęliśmy kajak na parking przed Trzciborem.
Po czym padliśmy na ziemię, zmęczeni, trzęsąc się z zimna. Po godzinie nieruchomej egzystencji, zaczęliśmy kombinować w jaki sposób wydostać się z tej głuszy. Poszedłem do Trzcibora.
Trzcibór jest opuszczonym hotelem z ponad setką pokoi, pilnuje go stróż, który uparcie twierdził, że to jego hotel i zamierza go otworzyć w przyszłym roku. Sam Trzcibór to kompletna PRL'owska ruina, więc jeśli stróż mówił prawdę, to czeka go naprawdę dużo pracy. Opowiedziałem stróżowi o tym co się stało, na co gość mi warknął, żebym mówił głośniej, bo jest prawie głuchy. Po dłuższej chwili stróż chwycił o co mi chodzi, ale na pomysł, że chce przełożyć kartę SIM do jego telefonu zareagował mniej więcej tak:
"Czyś pan zgłupiał!?"
Jego nastawienie zdecydowanie zmieniło się po tym jak mu dałem dychę. Udało mi się dodzwonić i określić dokładnie, gdzie jesteśmy. Czatowaliśmy na tym parkingu prawie pięć godzin. Jak już dowiedzieliśmy się, że jedzie po nas koleś od kajaków to przytargaliśmy kajak na skraj drogi. Wyglądało to trochę tak, jakbyśmy chcieli złapać stopa z bagażem w postaci kajaka. Wzbudzaliśmy niemałą ciekawość przejeżdżających osób. Nie dziwię się temu bo sytuacja zapewne wyglądała dość komicznie.
W okolicach 19'stej przyjechał facet od kajaków, któremu nie omieszkaliśmy wygarnąć za śniadanie i trefną bułkę.
Po powrocie do Szwecji, obraz był co najmniej nieciekawy. Falar padł, tam gdzie stał, a reszta dogorywała.
Jedyne o czy myślałem po przyjeździe to ciepły śpiwór i sen. Nie zastanawiałem się długo na tym co będę robił dalej, tylko położyłem się spać. Większość ekipy wybrała wieczorną imprezę, która z czasem przerodziła się we wspólne śpiewanie szant. Zasypiałem, słysząc za okna:
Kiedy rum zaszumi w głowie
Cały świat nabiera treści
Wtedy chętniej słucha człowiek
Morskich opowieści.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom. W okolicach północy, ktoś przypomniał sobie o mnie i usiłował namówić do wspólnego śpiewania ...targając zawiniętego w śpiwór po pokoju. Nie pamiętam, kto to był i czym motywował to co robił, byłem w suchym, błogim, ciepłym półśnie i tylko to mnie interesowało :)
Niedziela.Nie było bata, żeby ktoś mnie zmusił do załadowania się do kajaka w ten dzień. Było mi zimno, ręce trzęsły mi się jeszcze po tym cholernym zatruciu. Po towarzystwie widać było trudy wczorajszej imprezy. Deszcz lał jak z cebra, więc ostatecznie, niedzielny spływ został odwołany.
Moda, a może nie moda na motory wśród moich znajomych rozprzestrzenia się w piorunującym tempie. W spływie brało udział około dwudziestu osób, z czego połowa przyjechała na motorach. Muszę przyznać, że jest coś fascynującego w motorach. Niecałe trzysta kilogramów wagi i moc dochodząca do stu koni mechanicznych. Do tego całą subkultura motorowa, no i te trzy sekundy do setki. Naprawdę robi wrażenie.
Cieszyłem się z tego spływu. Szkoda, że przytrafiło nam się to zatrucie. Z drugiej strony, można zadać pytanie o to, co jest fajnego w wiosłowaniu przez cały dzień, chodzeniu po pokrzywach, marznięciu w lodowatej wodzie i siłowaniu się z przewalonymi konarami?
Teraz sam nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może to swoistego rodzaju nałóg. Jeśli tak, to co ma zagłuszać?