poniedziałek, 25 maja 2009

Ślesin

Ślesin leży zaledwie 15 kilometrów od Konina i liczy sobie ponad 650 lat. Jest malowniczo położony, wśród lasów i jezior. Tyle o samym Ślesinie. Na terenie gminy Ślesin znajduje się coś niezwykłego - podgrzewane jezioro. Jezioro Wąsowsko-Mikorzyńskie, podgrzewane jest za pomocą wymiennika ciepła z pobliskiego kompleksu energetycznego, który swoją drogą budzi szacunek i przypomina trochę fabrykę chmur. Temperatura wody w jeziorze, latem może osiągać nawet 27 stopni Celsjusza. Właśnie tak wysoka temperatura czyni z tego miejsca raj dla amatorów sportów wodnych. Nad wspomnianym wcześniej jeziorem znajduje się ośrodek Delfin, który oferuje nie tylko nocleg i strawę, ale również sprzęt sportowy i rekreacyjny.

Niestety w weekend, w którym miałem okazję przebywać w ośrodku Deflin był co najmniej zimny. Cały ranek lało jak z cebra. Temperatura wody w jeziorze była dużo wyższa niż temperatura powietrza, dlatego kremy do opalania i okulary przeciw słoneczne okazały się tylko zbędnym balastem.

Tak mniej więcej wygląda ośrodek Delfin. Jak widać na zdjęciu pogoda nie nastrajała do spacerów.



Pierwszą rzeczą do której wsiadłem była motorówka. Z tego co opowiadał pan z czapką i białym daszkiem, łódź ta posiada silnik od Corvette'y i może śmigać z prędkością prawie 70 kilometrów na godzinę. Ponieważ wieść niosła, że siadając z tyłu łodzi jest się narażonym na przemoczenie przy ostrych zakrętach to profilaktycznie usiadłem z przodu - tam gdzie Karolina.



Podróż motorową łodzią jest naprawdę przyjemna, szczególnie na zakrętach, gdzie czuć jak siła dośrodkowa wgniata w fotel. Nie może być jednak idealnie i w momencie kiedy wysiadałem, zadowolony i suchy z łodzi, dostałem salwę wody z silnika skutera wodnego. Tak widocznie miało być, bo pomimo tego, że byłem cały mokry i musiałem się przebrać to okazało się, że woda jest naprawdę bardzo ciepła.

Właśnie ten szaleniec z lewej mnie opryskał.



A propos skuterów wodnych, to w tym wypadku, również jestem w lekkim szoku. Taki wodny 'motor' ma moc 250 koni mechanicznych i przyspiesza od zera do stu kilometrów w niecałe cztery sekundy. Lepiej nie uśmiechać się na starcie, bo pęd powietrza spowoduje, że uśmiech mimowolnie utrzyma się na twarzy do końca przejażdżki - czad!





Narty wodne to coś czego nie spróbowałem i żałuję, bo z brzegu wygląda fajnie, chociaż trochę nieporadnie.



Dla mnie osobiście hitem całego wyjazdu były tzn 'oponki'





Działa to na zasadzie, takiej że trzeba usiąść w oponie, mocno się złapać i dalej jest się ciągniętym za motorówką, trochę analogia do popularnego nad morzem 'banana'. Z opowieści osób, które już miały okazję pływać na 'oponkach' wynikało, że nie jest to prosta sprawa, prędkość z jaką się poruszają i uderzenia o fale powodują, że skaczę się na takiej 'oponce' lepiej od wyćwiczonej żaby. Ponadto, każdy kto już pływał na tym czymś, miał wspomnienia w postaci otarć i ogólnego potłuczenia.

Zapakowałem się w tą 'oponkę' i zacząłem słuchać wskazań kapitana motorówki. Tutaj pierwszy raz strach zajrzał mi w oczy. Kapitan opowiadał o tym, co zrobić w przypadku utraty przytomności, nudności itd.

Mój uśmiech to nie wyraz zadowolenia z zaistniałej sytuacji, a raczej porozumiewawczego konsensusu - czyli takie niepisane 'o fuck!'.



Na początku jest świetnie, przyspieszenie wgniata w 'oponkę' tak mocno, że trudno nie zrobić fikołka. Potem, zaczynają się schody, trafiło mi się miejsce w środku, dlatego każdy zakręt wiązał się wyskokiem i twardym lądowaniem na wodzie.



Prędkość wzrastała, a z każdym, kolejnym zakrętem było coraz trudniej się utrzymać. Woda z silnika waliła we mnie z taką siłą, że pozostawał tylko krzyk, więc krzyczałem podobnie jak moi współtowarzysze. W pewnym momencie wzniosłem się w powietrze, obróciłem i uderzyłem w krzyczącego Piotra. Potem był huk, uderzenie i trzy metry wody nade mną. Po wywrotce i restarcie, płynąłem na skrajnej 'oponce' i tutaj zaskoczenie, bo było dużo łatwiej. Genialne są te odjazdy na ostrych zakrętach, gdzie jedzie się jeszcze długo bokiem, a pozostali już jadą prosto. No i ta chwila konsternacji i zastanowienia na tym co się stanie jak lina się napręży - fantastyczna sprawa :)

Jak widać po takiej jeździe, można się tylko złapać za głowę.



Po tym wszystkim, obowiązkowe balety.


środa, 20 maja 2009

Góra Moraska

Zarzuciłem wypady na Dziewiczą Górę po tym, jak oglądając własne kolana stwierdziłem szereg poważnych obrażeń. Tak dłużej być nie mogło, dlatego wybrałem bardziej łagodny teren w postaci rezerwatu "Meteoryt Morasko".

Co ciekawe, znajdująca się na terenie rezerwatu Góra Moraska jest drugą co do wysokości górą w Wielkopolsce. Góra Moraska liczy sobie 154 m.n.p.m. Sam wierzchołek wzniesiony jest zaledwie o 50 - 60 metrów w stosunku do okalających ją terenów. To mało, spoglądając z pewnej odległości, praktycznie jej nie widać.



Byłem w tym rezerwacie już kilka razy i poza wszechobecnym lasem i kilkoma bajorami, powstałymi po uderzeniach fragmentów meteorytu, nic ciekawego tam nie znalazłem. Gryzła mnie jednak myśl o tym, że z Góry Moraskiej będę mógł zrobić zdjęcie podwieszanego mostu na Obornickiej. Wychowałem się w pobliży miejsca, gdzie rzeka Brda łączy się z kanałem bydgoskim i budowle takie jak mosty czy śluzy mają dla mnie szczególne znaczenie.

Wybrałem najkrótszą trasę - przez łąkę.



Po kilkunastu minutach dojechałem na Górę Morską. Niestety, gdziekolwiek nie spojrzałem było widać drzewa, zatem nici z fotografowania. Skierowałem się w stronę Suchego Lasu. Tam na zdjęciach satelitarnych widać było łąkę z której prawdopodobnie mógłbym zrobić wspomnianą wcześniej fotkę. Łąka okazała się polem. Polem, na którym rośnie żyto lub coś w tym stylu. Jak wiadomo, w życiu nie ma nić za darmo, dlatego chcąc nie chcą tłukłem się przez to żyto. Podróż rowerem przez żyto nie trwała jednak długo, wyperswadował mi ją miejscowy rolnik, wrzeszcząc coś niecenzuralnego i wymachując widłami. Zniesmaczony zawróciłem do Poznania, zwiedziłem jeszcze znajdujące się u podnóża góry osiedle i znalazłem świetny zjazd, gdzie można rozwinąć wręcz zabójcze prędkości (ograniczenie prędkości przemilczałem).



Podjazd jest bardzo ciężki i powolny, ale dzięki temu, że trzeba poruszać się z żółwią prędkością to jest szansa na zrobienie zdjęcia ...szybko przelatującej muchy.

niedziela, 10 maja 2009

Dziewicza Góra


Dziewicza Góra to najwyższe wzniesienie na terenie Puszczy Zielona. Wznosi się na wysokość 143m n.p.m. Wzniesienie nazywało się kiedyś Dziewcza Góra, potem z niewiadomych mi przyczyn ewoluowała do obecnej Dziewiczej Góry. Na szczycie góry znajduje się wieża obserwacyjna, która został postawiona na potrzeby ochrony przeciwpożarowej.

Korzystając z roweru i wyruszając mniej więcej z okolic Piątkowa, można dotrzeć do Dziewiczej Góry w niecałą godzinę. Trasa wiedzie przez most Lecha, Koziegłowy, a potem w kierunku Czerwonaka, skąd do celu jest już tylko rzut beretem. Można tak, ale większość tej trasy pokonuje się po ulicach. Lepiej założyć trochę więcej czasu i pojechać brzegiem Warty.

Wybrałem trasę nad brzegiem Warty.

Pierwszym ciekawym elementem na trasie jest most kolejowy. Pod mostem zawieszona jest lina, na której można się ostro bujnąć. Zdecydowanie nie polecam tej czynności, ponieważ pomimo pierwszych pozytywnych wrażeń z lotu to lądowanie może okazać się bolesne. W moim przypadku pierwszy lot zakończył się przyglebieniem plecami, przez co mam mieszane uczucia co do wykorzystania tej liny.



Następnie jedzie się po szutrowych drogach do momentu, kiedy zaczyna się las.
W lesie charakterystyka drogi zdecydowanie się zmienia. Staje się pagórkowata i mało turystyczna.



Jeśli nie jechało się wcześniej tą trasą to trzeba uzbroić się w cierpliwość. Liczne rozjazdy i odchodzące ścieżki powodują, że zdarzają się wpadki w postaci wjechania na ślepą ścieżkę, zakończoną ogrodzonym polem. W innych miejscach trzeba wypatrywać ścieżki tam, gdzie jej na pierwszy rzut oka nie widać.



Dalej, jest już bardziej znośnie. Trzeba tylko uważać na szybko przelatujące zające, których na tym kawałku trasy jest ogromna ilość.



Dojechałem do Czerwonaka. Pierwszy raz zobaczyłem cel mojej podróży.



Pojechałem na wprost wieży. Teoretycznie wybrałem optymalną drogę, praktycznie kaszan, bo przed widocznymi wyżej domami jest strumyk na tyle szeroki, że trzeba dymać kilka kilometrów w lewo do mostu.

Granica Puszczy Zielonka. Do wieży na Dziewiczej Górze jest ok 3 km. Byłem praktycznie na miejscu, ale nie chciałem jechać po asfalcie, dlatego skręciłem w prawo, wybierając leśną drogę.



Kto pojedzie asfaltem ten zgrzeszy. A dlaczego? A dlatego, że Puszcza Zielona to genialne miejsce, powalone konary, strumyki, górki, skały i ogromna liczba zwierząt.

Jechałem sobie spokojnie ku górze, aż spotkałem na drodze duże zwierze i nie był to Jerzy Sztur spacerujący z wielbłądem, a oryginalny jeleń. Czteroletni, bo na głowie nosił poroże rozgałęzione w czterech miejscach. Stał taki wpatrzony we mnie i uciekł, dopiero gdy próbowałem wyciągnąć aparat. Taki swobodnie biegający jeleń robi naprawdę duże wrażenie. Nie tylko, że względu na swoje gabaryty, ale przede wszystkim przez dzikość i bystrość, która biła z jego oczu, a także pewien majestat i kunszt z jakim się porusza.

Dotarłem do wieży.



Na dole jest sklep, za parę groszy można wejść na górę.



Wieża jak jest każdy widzi. Można wejść na górę, zrobić fotę, kupić loda w sklepie i wrócić do Poznania. Tyle tylko, że straci się to co na tej górze najlepsze. Dziewicza Góra to zajebiste miejsce na szaleństwa na rowerze. Kilometrowe zjazdy po korzeniach, konarach z wyprofilowanymi zakrętami powodują, że po kilku zjazdach trzęsą się nogi, a poziom adrenaliny jest tak wysoki, że trudno ustać w miejscu.




sobota, 9 maja 2009

Dnia 07.05.2009

Obudził mnie budzik z komórki, tak głośny, że czułem jak przenika całe moje ciało. Spojrzałem na zegarek czekając na wyrok.



Winny! Trzeba wstawać, obiecałem sobie, że będę przychodził do pracy przed ósmą rano. Jeśli teraz bym się poddał to drugie takie postanowienie może już nie mieć tej mocy jak to. Każdy ruch sprawiał, że pulsujący ból w mojej głowie, stawał się nie tylko mocniejszy, ale też bardziej wyrachowany, atakując wszystkie słabe miejsca. Przegrywałem z bólem na każdej pozycji. Dowlokłem się do łazienki i zobaczyłem siebie w lustrze. Trudy wczorajszego bilarda było widać gołym okiem. Najwidoczniej było coś złośliwego w tych kilku piwach, które wczoraj wypiłem, no bo przecież nie było ich aż tak dużo ...chyba. Minuty mijały i w końcu udało mi się ogarnąć i wyjść do pracy. Pić! Wołało moje ciało i był to krzyk władczy i nietolerujący sprzeciwu. Wstąpiłem do pobliskiego warzywniaka i stanąłem w kolejce za babką, która nie mogła się zdecydować, czy kupić dwa pomidory czy może lepiej trzy. I tak przebiera w tej skrzynce przez ponad dziesięć minut. "Pani, ja tu ginę! Krzyczałem w myślach. Uzupełniłem płyny zaraz po wyjściu z warzywniaka i skierowałem się w kierunku przystanku autobusowego. Na przystanku stało sporo ludzi, więc wiedziałem, że zaraz przyjedzie autobus.




Przyspieszyłem kroku, chociaż już i tak się pogodziłem z tym co się stanie.




No tak. Zawsze mi spieprzy autobus, niezależnie od tego, o której wyjdę. Jakby czekał, aż pojawię się na drodze do przystanku i dopiero ruszał. Poczekałem na następny autobus i pojechałem. Przejechałem tylko dwa przystanki i musiałem wysiąść. Rozejrzałem się wokół, znalazłem śmietnik i wyrzuciłem ten worek ze śmieciami. Ruszyłem dalej w stronę pracy już bez przeszkód i niepotrzebnego balastu.

O 17'stej zameldowałem się u dentysty, a właściwie dentystki. Uwielbiam tą kobietę, ma niesamowite poczucie humoru i kompletnie niczym się nie krępuje, dlatego pobyt u niej to pomimo oczywistego dyskomfortu jest naprawdę miły i zabawny. Już na wejściu powiedziała to czego się obawiałem i co zawsze powtarza "Witam panie Tomku, pani Bożenko (asystentka) proszę przygotować znieczulenie, albo najlepiej dwa". I się cieszy :)

Usiadłem na fotelu, pani zaczęła coś tam robić i po chwili pyta bez kontekstu "Pan też jest daleka, co?" Odpowiedziałem, że nie, że jestem raczej z bliska. "Jest pan u mnie na fotelu, proszę się słuchać. Jak mówię, że jest pan z daleka to tak jest. Pani Bożenko, proszę zanotować w kartotece, że pacjent nie zgadza się z decyzjami lekarza" I znowu się cieszy. Po dłuższej chwili, kolejne pytanie.

Dentystka: "Włożyć panu gumę?"
Ja: "Jaką gumę?"
Dentystka: "No gumę, zrobić panu gumę?"
Ja: "A po co ta guma?"
Dentysta: "Fajna jest guma. Pani Bożenko, zrobimy panu gumę."

Okazało się, że guma to taki arkusz gumy z dziurą na ząb. Mocuje się go na specjalnym przyrządzie i rzeczywiście jest fajna bo wszystkie paprochy lecą na gumę, a nie do gardła. Leżałem plackiem na fotelu z gumą, sączkiem, okularach i przyrządem wkręconym w moje usta. Po chwili, kolejne pytanie, a właściwie rozkaz.

Dentystka: "Proszę mi podać to niebieskie co leży obok pana"

Szarpię się z całym tym sprzętem podpiętym do mnie, żeby podać to niebieskie coś. Patrze na dentystkę, a ona patrzy na mnie ucieszona.

Dentystka: "Żartowałam. Pani Bożenko proszę zanotować w kartotece, że pacjent zachowuje się właściwie i wykonuje rozkazy."

Leże dalej, już prawie godzinę.

Dentystka: "Pani Bożenko proszę tu szybko przyjść"
Dentystka: "Widzi pani?"
Bożenka: "Co?"
Dentystka: "Ten strach w oczach. Uwielbiam to."

I się znowu cieszy. Do drzwi zaczęli dobijać się pacjenci, którzy byli po mnie.

Dentystka: "Pani Bożenko, proszę poinformować pacjentów, że muszą trochę poczekać bo nam pacjent zemdlał"

Już widziałem te spojrzenia ludzi, gdy będę wychodzić. I te ich szydercze myśli "Taki duży chłopak, a mdleje u dentysty"".

Problem mojego zęba został rozwiązany o czym pani dentystka poinformowała mnie śpiewając.

Dentystka: Zabiłam byka cóż to dla mnie byk.....z byka krew sika,siku siku sik!

Mój pobyt przedłużał się. Dostałem kolejne kłopotliwe pytanie.

Dentystka: "Chce pan Fuji?"
Ja: "co?"
Dentystka: No, czy chce pan Fuji"
Ja: "A co to jest?"
Dentysta: "Boże, pani Bożenko proszę zanotować w kartotece, że pacjent przychodzi na wizyty nieprzygotowany."

Pani dentystka szalała, ze śmiechu.

Dostałem Fuji. W końcu mnie wypuściła, przemknąłem przed ludźmi w poczekalni słysząc ich myśli "Patrz, to ten co zemdlał". Generalnie było fajnie bo śmiechu było tyle, że zapomniałem o bólu i problemie jaki miałem.

Wróciłem do pracy. Zbliżała się 21'wsza, więc czas było pojechać do mieszkania. Po drodze wstąpiłem do Chaty Polskiej po zakupy, kupiłem jakieś bzdury i poszedłem spacerkiem do mieszkania. Dopiero w mieszkaniu miały ujawnić się efekty przemęczenia i setek myśli, które przewinęły się przez moją głowę w ostatnim tygodniu.

Gdy wracałem z tej Chaty Polskiej to zwróciłem uwagę, na spojrzenia mijających mnie osób. Tak się złożyło, że były to same dziewczyny, więc zacząłem sobie nawet trochę wlewać, że może zmężniałem albo coś. Otóż nie. Położyłem wszystko na stole i doznałem olśnienia. Przytaszczyłem zakupy ...razem z koszykiem. Osobisty dramat. Po chwili przyszła Asia, spojrzała na koszyk i nawet nie komentowała. Ucieszona, dobiła mnie ostatecznie ..."Tomek, to chyba nie najlepszy moment ale syfon do końca odpadł i nie ma gdzie naczyń myć.".

Cóż, mam koszyk, ale chyba czas odpocząć ...i jeszcze ten cholerny syfon.



Bilard

Były kiedyś takie czasy, że tydzień bez partii bilarda był tygodniem straconym. Wyjścia na bilarda były tak częste, ze kilku z moich znajomych zainwestowało we własne bajeranckie kije. Wszystko zmieniło się, kiedy przeniesiono lokalizację miejsca naszej pracy. Od tej pory bilardowe wieczory są wydarzeniem sporadycznym, przede wszystkim ze względu na problematyczny dojazd do klubu bilardowego. Po dłuższej wymianie mejlowej udało się jednak zorganizować wyjście do Zakręconej Bili w czwartek, co groziło kacem i bólem głowy w piątek. Ryzyko było akceptowalne, szczególnie, że skumulowało się kilka okazji, za które należało się stuknąć kuflem. Spotkaliśmy się w starym składzie - Michał, Piotr, Tomek i ja. Część z nas poznała się jeszcze w kultowym już pokoju 204 w Spółdzielni Samopomoc Chłopska "Rolnik" na Placu Wolności. Pracowaliśmy wtedy pod okiem równie kultowego Jakuba "bez ciśnienia", "się pływa, się skacze" G. Jakub już od dłuższego czasu nie pracuje z nami, ale zawsze na tych spotkaniach jest miło wspominany i obowiązkowo piejmy za niego, żeby mu dobrze w żagiel wiało. Kontynuując wątek, Jakub jest już chyba ostatnim kowbojem wśród informatyków. Przez swój styl bycia, jedni go nienawidzą a drudzy ubóstwiają, dla mnie był i jest wzorem tego w jaki sposób być świetnym specjalistą i czerpać garściami z życia to co najlepsze, dlatego zawszę chętnie wypiję jego zdrowie.

Z lekkim poślizgiem, wraz z Tomek dołączyliśmy do grających już Michała



i Piotra.



Po Michale zawsze widać, że wkłada w grę całe serce, Piotr to również matematyk, więc kąty uderzeń ma dobrze obcykane. W tym składzie partie, zawsze są zacięte.



Wzorcowe ułożenie dłoni i postawa przy uderzeniu.



Przyszła kolej na mnie i Tomka. Rozbijał niższy.



Tomek, nigdy się nie przyznaje, ale wszyscy wiedzą, że jest perfekcjonistą, dlatego nawet ubrał się stosownie do gry w bilarda.



Ja również co jakiś czas coś wbijałem.



Problem polega jednak na tym, że dostateczny poziom skupienia zachowuje przez pierwsze dwie, trzy gry. Potem, dostaje sromotne baty, a moje zagrania wzbudzają salwy śmiechu



Po jakimś czasie odwiedziła nas Patrycja, więc skończyło się bezpardonowe klniecie na stół czy kij po nieudanym zagraniu. Dziwna sprawa, bo od kiedy Patrycja przyglądała się grze, wszystkim, a szczególnie Piotrowi jakby lepiej szło. Zastawiające.



Wieczór zakończył się na rozmowach o pracy i tematach pobocznych. Czyli tak jak zazwyczaj, ale i tak było dużo śmiechu.

niedziela, 3 maja 2009

Cysterski szlak rowerowy


Poznań i okolice to fajne miejsce dla osób, które czasami lubią pośmigać na rowerze. Można pocinać z górki po korzeniach w okolicach parku Cytadela lub zapuszczając się nad Rusałkę czy poligon w Biedrusku. Z drugiej strony można się wybrać w dłuższą przejażdżkę wybierając któryś, spośród wielu szlaków rowerowych. Moim zdaniem, najbardziej atrakcyjnym, ze szlaków jednodniowych jest Cysterski Szlak Rowerowy. Cały szlak liczy ok 150km i właściwie na przejechanie go trzeba poświęcić cały dzień. Można go jednak trochę skrócić, zaczynając jazdę na przykład na poznańskim Piątkowie, a kończąc na Pobiedziskach.

1) Wyruszając z Piątkowa warto zahaczyć o park Cytadela, nie tylko dlatego, że jest to największy park w Poznaniu, ale przede wszystkim dla uroku tego parku, charakterystycznego o tej porze roku.





Przebywając na Cytadeli nie można pominąć rzeźby "Nierozpoznani" pani Magdaleny Abakanowicz.



2) Po przejechaniu przez Cytadelę, komfort jazdy drastycznie spada, bo trzeba przedrzeć się przez miasto, aż do Malty. Niestety, na miejscu też nie jest najlepiej. Jazdą na czymkolwiek wokół jeziora Maltańskiego w długi weekend w okolicach 17'stej to czysta ekwilibrystyka. Rozpędzeni rowerzyści, biegające dzieci, rolkarze, sprawiają, że wypadki zdarzają się tam dość często. Sporo jeżdżę przez 'Maltę' i już kilka razy byłem świadkiem takiego zdarzenia. Co najbardziej przykre, powodują je gnojki w dresach lub pijani nadgorliwcy. Najbardziej żal mi rolkarzy, dlatego, że ich nogi łatwo przegrywają z kołami rowerów. Abstrahując od bezpieczeństwa warto przyjrzeć się kilku maltańskim widokom.

- Galeria Malta, a obok siedziba jednej z najlepszych firm informatycznych w Polsce ;)



- Tłok.



- Stok.



- Nie zawsze najprostsze ścieżki prowadzą do osiągnięcia pożądanej satysfakcji.



3) Po przejechaniu ścieżki nad Maltą, należy skierować się w stronę Zoo lub jechać wzdłuż rur ciepłowniczych. Wybrałem rury bo, dzięki nim ma się trochę wrażenie, jakby jechało się leśno - industrialnym tunelem.



Bliskość Zoo, może być źródłem dodatkowych atrakcji. Spotkałem takiego ptaka, nie wiem co to jest za gatunek, ale 'gostek' wyglądał jakby miał naprawdę zły dzień.



4) Jadąc dalej, wjeżdża się na właściwą trasę Cysterskiego Szlaku Rowerowy, oznaczonego takimi znakami.



5) To naprawdę świetna trasa, gro pagórków, jezior i leśnych ścieżek wyłożonych, białymi, ubitymi kamykami.



6) Takimi ścieżkami jak ta powyżej jedzie się w kierunku Antoninka. Przez prawie dwa kilometry trasa prowadzi brzegami połączonych jezior, gdzie roi się od fotografów i biesiadników rozpalających grilla.



- Ładnie i klimatycznie



7) W Antoninku, głównym problemem jest przedostanie na drugą stronę torowiska i trasy na Warszawę. Na pierwszy rzut oka, można odnieść wrażenie, że aby pojechać dalej, trzeba znaleźć przejście dla pieszych lub nauczyć się szybko biegać. I tu zaskoczenie, bo szlak znalazł ujście i wije się pod wiaduktem.



- Właśnie tędy. Jedyny minus to schody, więc trzeba taszczyć rower na plecach.



8) Dalsza trasa prowadzi w kierunku Swarzędza. Po drodze napotyka się na kilka ciekawych miejsc.

- Coś dla fanów opuszczonych miejsc.



- 'Dom Anna' - tak jest napisane na drzwiach. Nie wnikałem głębiej, ale wieść niesie, że to popularny i modny burdel.



- Pasieki. Jak się okazało bolesną chwilę później, dalej zamieszkałe.



9) Po kilkudziesięciu minutach dojeżdża się na skraj Swarzędza.



10) Po dojechaniu do Swarzędza warto się zastanowić co dalej. Kolejnym kluczowym punktem na Cysterskim Szlaku Rowerowym są Pobiedziska. Tyle tylko, że do Pobiedzisk jest ponad 20km, czyli przynajmniej godzina pedałowania. Pojechałem dalej. Droga do Pobiedzisk prowadzi przez Uzarzewo, Kobylnicę, Wierzenicę i ... No właśnie, znudziło mi się dymanie rowerem po szosie, więc skręciłem w obiecującą drogę, oznaczoną "Szlak wokół puszczy Zielonki". Na wspomnianym szlaku miałem zobaczyć kilka zabytkowych starych kościołów - tak przynajmniej było napisane. Rzeczywiście, dotarłem do kościoła w Wierzenicy, wnętrze kościółka robi wrażenie dzięki kolorom i bogactwu wystroju.

- (niestety, trochę przepaliłem)





- Wyczaiłem też w okolicy kościoła taką chatę, trochę z innej epoki.



10) Potem jechałem, jechałem i ...jechałem, a Pobiedzisk i kościołów dalej nie było widać. Cywilizacji było coraz mniej, a widoki wokół stawały się nieco stepowe. Pytanie o to jak daleko odjechałem od Poznania i czy to na pewno właściwą drogą, zrodził we mnie ten znak.



Odpowiedź na to pytanie była binarna. Albo wpadłem w dziurę czasową i niedługo zobaczę morze, albo to inne Mielno i mogę jechać dalej. Tak czy inaczej warto było jechać dalej. Minuty mijały, a zabytkowych celów wycieczki nie było widać. W pewnym momencie spojrzałem na licznik rowerowy, pokazywał 41 kilometrów przejechanych od Poznania. Na zegarku dochodziła 19:30. Rozejrzałem się wokół.

- Spojrzałem za siebie.



- Spojrzałem przed siebie.



11) Gdzie ja do cholery jestem!?

12) Sytuacja kazała zawrócić. Tylko jak wrócić do Poznania? Tą samą trasą? To ponad 40km, czyli lekko licząc dwie godziny jazdy, a ja nie mam światła z przodu i mam dość pszczół i komarów. Osobisty dramat. Rozejrzałem się trochę i gdzieś w oddali zobaczyłem czubek komina elektrociepłowni w Koziegłowach, czyli coś co każdy mieszkaniec Piątkowa i okolic mniej więcej kojarzy. Miałem więc punkt orientacyjny na którego mogłem się kierować. Jechałem na przełaj przez las i łąki natykając się na strumyki i rowy. Dojechałem w końcu do malowniczej miejscowości Kicin, gdzie spotkałem jej rdzennych mieszkańców.



13) W Kicinie mieszka też mój kolega z pokoju, więc wiedziałem, że już niedaleko do Poznania. Droga z Kicina do Poznania jest już prosta. Po niecałej godzinie dotarłem do mieszkania.

Myślę, że zdecyduje się kiedyś na powtórną wycieczkę do Pobiedzisk, Cysterskim Szlakiem Rowerowym, jeśli jednak tak się stanie to na pewno wezmę ze sobą mapę ;)